piątek, 15 sierpnia 2014

Ścieżki, zapachy i smaki dzieciństwa * Wołomin

     Najwcześniejsze dzieciństwo spędziłam w Krakowie (tam się urodziłam) , gdzie los rzucił po wojnie moich rodziców, Warszawiaków. Kiedy miałam 2 lata, wyprowadziliśmy się bliżej Warszawy, do Wołomina. Do Krakowa pojechałam po raz pierwszy od wyprowadzki kiedy miałam 13 lat, nie pamiętałam wiele, kiedy na prośbę mamy wpuszczono nas do naszego byłego mieszkania w baraku na tyłach AGH. Okazało się, że pamiętam rozkład mieszkania i różne detale : na przykład cztero-skrzydłowe szklane drzwi dzielące pokoje (późniejsi lokatorzy zlikwidowali je).
      W Wołominie mieszkałam już "świadomie" . Pamiętam nawet adres: ulica Miła 21 m. 7, naprzeciwko Szkoły Handlowej. Mieszkanie na poddaszu, ze ściętymi ścianami, w lecie bardzo upalne, w zimie nie zawsze ciepłe, z piecami i kuchnią węglową, bez bieżącej wody i kanalizacji. Jakoś się żyło, kąpiele codzienne, mimo, że trzeba było nanieść wody ze studni a potem ją wylać na dwór, w dużej emaliowanej misce ustawianej na środku kuchni. Niewesoło, nie wiem kto dziś potrafiłby w takich warunkach mieszkać, ale ja i moje koleżanki, powojenne pokolenie jakoś nie miałyśmy o to do nikogo pretensji. po prostu się żyło..... Mama jeździła do Warszawy do pracy , ja zostawałam z babcią i dziadkiem (rodzice się rozeszli i tata wyprowadził się do Warszawy).....
     W Wołominie mieszkali przedwojenni znajomi mojej babci (a może nawet moich pradziadków, nie wiem) Państwo Popieliccy. Jeden z ich synów był chyba podczas wojny lotnikiem w Anglii i po wojnie tam został, a drugi był w Polsce. Państwo Popieliccy mieszkali w domu z ogromnym ( w oczach małej dziewczynki) ogrodem, pełnym tajemniczych zakamarków. Bardzo lubiłam tam z babcią chodzić. Tym  bardziej, że w domu do ich sypialni, a właściwie chyba "alkowy"  schodziło się po kilku schodkach i tam, na wysoko usłanym łożu siedziały w szeroko rozłożonych sukniach piękne (jak mi się wówczas wydawało) lalki. Wolno było się im przyglądać ale nie wolno było ich dotykać. Teraz wiem, że te lalki to straszny kicz, ale miały swój urok.
      Bywałam też w tych czasach zafascynowana szklanymi rybami jakie wytapiali sobie pracownicy huty szkła,  która mieściła się w Wołominie. Pracował tam Pan Woźniak, mąż naszej gosposi, Pani Anny i u nich w domu, gdzie czasem bywałam stały właśnie takie ryby na kredensie. Strasznie im zazdrościłam wtedy tych ryb. Państwo Woźniakowie mieli dwóch synów i psa rasy mieszanej bardzo podobnego do wilka, o imieniu Bimbek. Pan Woźniak, ubrany w pasiasty szlafrok frotte mojego dziadka udawał Mikołaja. nikt mi nie potrafił jednak odpowiedzieć na pytanie skąd Mikołaj wziął szlafrok dziadka? Byłam zawsze dosyć spostrzegawcza.
      Za torami, z drugiej strony Wołomina mieszkały też koleżanki mojej babci z pensji, dwie siostry, stare panny, Panie Krajnik. Były przemiłe. Jedna z nich pracowała jako korektorka w redakcji "Życia Warszawy" (chyba). Moja babcia była wtedy prawie w moim wieku. Nie mogłam się nadziwić jak to możliwe, że babcia ma swoje "koleżanki z pensji".... Takie stare, a kiedyś chodziły razem do szkoły ?????? Jak to możliwe ?
     Wołomin to także  apteka dwóch sióstr, Pań Olechowskich , które dawały mi opłatki do robienia proszków na receptę. Z tych opłatków robiłam zabawki na choinkę ( trzeba je było polizać żeby je zmoczyć i sklejało się je). To także owocarnia Państwa Żmudzkich, gdzie pachniało oranżadą, wodą z sokiem malinowym, jabłkami i ciastkami tortowymi z kremem. W sklepie były też różne cukierki na wagę,  kolorowe groszki, kamyczki  i czerwone "poziomki" w paczuszkach.  Pan Żmudzki chodził często w kraciastych pumpach (przedwojennych  spodniach za kolana). Czasem częstował mnie wodą z sokiem gratis. Nie wolno mi było pić gazowanej, kolorowej oranżady o smaku landrynek "bo niezdrowa" (była sztucznie barwiona). Gdybyśmy teraz tylko takie niezdrowe rzeczy pijali i jadali..... 
     Była jeszcze, jak pamiętam, Pani Gienia. Prowadziła ona sklep spożywczy, w którym można było kupić też słodycze. Babcia dostała od niej w prezencie kilka przedwojennych puszek Wedla po jakiś słodyczach, które dotąd są u mojej mamy (żółte, z czerwonymi napisami). Byli też Panowie  Kotowicz - szewc i  Gotowicz - ogrodnik. Pan Kotowicz siedział zawsze na stołku ze skórzanym siedzeniem, w dużym fartuchu, w ustach trzymał drewniane "szpilki" którymi przybijał fleki. Lubiłam się przyglądać jego pracy, kiedy czekałyśmy z babcia na reperację  butów "na poczekaniu". Do Pana Gotowicza chodziło się po kwiaty, owoce i warzywa. Takich pysznych i pachnących pomidorów "Bawole serca" jakie mama u niego kupowała nigdy więcej już nie jadłam. Był też Pan Gmurek, fryzjer, pamiętam jego "fryzjerski" wąsik. Byłam miłą i grzeczną osóbką, zawsze wygadaną (do dziś mi to zostało) dlatego też z każdym rozmawiałam na różne tematy. Kiedyś u Pana Gmurka przy pełnym klientów zakładzie opowiedziałam beztrosko zasłyszany polityczny dowcip (czasy stalinowskie).
     Tuż przy stacji, była też lodziarnia, którą w lecie często odwiedzałam. Takie pyszne, prawdziwe lody można jeszcze zjeść tylko w Jadowie, po drodze do podwarszawskich Urli. Pan lodziarz (nazwiska ani imienia nie pamiętam) w białej furażerce i białej kurtce nakładał lody między dwa wafle wykrajane z andruta albo między dwie muszelki z andruta. Loda trzeba było sprytnie oblizywać dookoła żeby się nie rozpuścił i nie roztopił. W oknie lodziarni wisiały  zrobione z cukru białe, dłuższe i krótsze sople. 
     W Wołominie ja, "panienka z dobrego domu"  nauczyłam się od chłopców z sąsiedztwa toczenia po ulicy fajerki kuchennej za pomocą specjalnie wygiętego kawałka grubego drutu albo pogrzebacza który chłopcy "podprowadzili" z domu. Byłam bardzo dumna z tej nowej umiejętności, ale w domu nie chwaliłam się nią specjalnie.
     Wyjazdy do rodziny mieszkającej w Warszawie to była całą wyprawa. Najpierw pociągiem do Dworca Wileńskiego, potem dorożką (w późniejszych czasach taksówką) najczęściej do wujostwa na ulicę Kopernika. Przyjazd rodziny z Warszawy do nas z okazji imienin czy świąt to też było prawdziwe święto.... W lecie kończyło się to spacerem na łąki z koszami pełnymi przysmaków i domowego kwasu chlebowego w butelkach po oranżadzie. Pamiętam, jak kiedyś, pewnej upalnej niedzieli (wtedy tylko niedziele były dniami wolnymi od pracy) wstrząśnięty podczas niesienia kwas chlebowy zaczął już na łące wybuchać zalewając wszystko i wszystkich wokół. Nie wszystkim było do śmiechu. 
     Najwspanialsze w tamtych, stalinowskich czasach były pochody pierwszomajowe i procesje z okazji Bożego Ciała. Niby państwo robotniczo-chłopskie i kościół oddzielony od państwa ale..... Z obu tych okazji kroczyli w takt strażackiej orkiestry dętej i miejscowi, wołomińscy notable i księża z feretronami a za wstążki przyczepione do poduszek z  wyhaftowanym sercem Jezusowym trzymały się dziewczyny w strojach ludowych. Były też dziewczynki w bieli sypiące kwiatki. Pochód, ewentualnie procesję zamykała prężąc bicepsy grupa sportowców z miejscowego klubu sportowego Huragan Wołomin w trykotowych strojach zapaśniczych w biało czarne poprzeczne paski. Do dziś mam ten widok przed oczami jako jedną z nielicznych w tamtym czasie miasteczkowych atrakcji. 
           Żelki to nie jest wymysł ostatnich czasów. Już wtedy można było w owocarni kupić zrobione z jakiejś galaretki jaszczurki, węże i żabki. Po drodze do szkoły (chodziłam do szkoły podstawowej naprzeciwko dworca kolejowego, nawet nie wiem czy ta szkoła jeszcze istnieje). Dzieci kupowały takie zwierzątko z galaretki, przez cały czas było maskotką, którą miętosiło się w nie zawsze czystych rękach, a po zakończeniu lekcji zjadało. Ja nigdy takiej maskotki nie miałam bo to niehigieniczne. Może dlatego teraz czasem jadam żelki.... W szkole miałam dwóch "adoratorów" Tomka i Andrzeja, którzy zawsze odprowadzali mnie do domu kiedy już wolno było mi ze szkoły wracać samej: jeden niósł mój tornister a drugi worek z kapciami. Tacy to byli dżentelmeni. Chciałabym ich kiedyś jeszcze spotkać....W połowie drugiej klasy wyprowadziliśmy się do Warszawy (właściwie moja rodzina wróciła do niej po powojenej wędrówce) i tu zaczęło się już zupełnie inne, nowe życie, może dostatniejsze ale nie takie interesujące...... 
       Jeszcze jedną wyjątkową atrakcją czasów mojego dzieciństwa był coroczny wyjazd na wakacje nad morze, ale opiszę to kiedyś w innym poście   :) 

1 komentarz:

  1. Podziwiam Rwija pamiec do detali a czytajac te wspomnienia stale wracalam myslami do wakacji u babci w Szczecinie na Pogodnie (dzielnica w Szczecinie) i tez pamietam smak lodow smietankowych, blaszana butelke na mleko, kiosk Ruchu w ktorym babcia kupowala Gkos Szczecinski oraz budke z piwem do ktorej nie wolno mi bylo sie zlizac poniewaz zawsze vyla oblezona pijakami z malym jasnym ...

    OdpowiedzUsuń