sobota, 24 października 2015

Wakacje ( Ścieżki, zapachy i smaki dzieciństwa 2 )

     Wakacje to najprzyjemniejszy czas w szkole, chociaż do szkoły też lubiłam chodzić. Jeszcze przyjemniej  było wyjeżdżać na wakacje nieco wcześniej (kiedy jeszcze do szkoły nie chodziłam) żeby uniknąć tłoku . Pociągów było dużo mniej niż teraz, kolej nie była zelektryfikowana a PKSy jeździły głównie między małymi miasteczkami i na wsiach. Przynajmniej wtedy, kiedy byłam mała. Wyjeżdżałam zawsze na dwa miesiące . Tak tak za tej obrzydliwej komuny, a nawet wcześnie bo to były powojenne "czasy stalinowskie" można było oszczędzając cały rok wybrać się rodzinnie na 2 miesiące wakacji. Pracowała wtedy tylko moja Mama, Dziadek, z zawodu muzyk wiolonczelista (grał jeszcze przed wojną w Filharmonii Warszawskiej i w orkiestrze Polskiego Radia) był już na emeryturze a Babcia nigdy zawodowo nie pracowała. 
      Jechałam więc pod koniec czerwca na wakacje z dziadkami, a w sierpniu przyjeżdżała mama, a dziadek wracał do Warszawy  pilnować mieszkania. W tamtych powojennych czasach mieszkań nie zostawiało się bez dozoru. Niestety nie mieliśmy  żadnych dziadków ani rodziny na wsi, więc trzeba było miejsce na wakacje wynajmować. Czasem wynajmowało się miejsce na wakacje listownie, czasem trzeba było pojechać osobiście. 
      Od roku 1950 spędzałam co roku 2 miesiące wakacji nad morzem, w Karwi. Wyjazd nad morze to byłą dosyć skomplikowana logistycznie operacja. Przede wszystkim na dwa tygodnie przed wakacjami wysyłało się pocztą, w ogromnych tekturowych pudłach nasze poduszki i kołdry do gospodarzy u których wynajęty był pokój.Był to okres powojennej biedy i nie można było liczyć na "miejscową" pościel. Nasi gospodarze, Kaszubi, zapewniali tylko, poza łóżkami, napchane świeżą słomą ogromne worki. Były to sienniki, zastępujące materace.  Pierwszej nocy spadało się z takiego bardzo wypchanego materaca aż się wygniotło w nim na środku "dziurę" na człowieka. Pamiętam jak ta słoma pięknie pachniała i jak szeleściła kiedy przekręcałam się z boku na bok. My do czasu wyjazdu spaliśmy jak się dało, na materacach z małymi poduszeczkami przykryci kocami. Całe szczęście że to było lato. 
     Oczywiście tłoki w pociągach były takie, że dostanie się do wagonu graniczyło z cudem. Pamiętam, że jadąc na wakacje jechaliśmy aż na Dworzec Zachodni bo to była stacja początkowa. Dziadek wskakiwał do nadjeżdżającego pociągu a kiedy pociąg wjechał na stację Mama podawała Dziadkowi przez okno wagonu mnie, psa i bagaże. Czasem przez okno wchodziła też moja Babcia bo przez dziki tłum szturmujący pociąg czasem inaczej nie można było wejść do wagonu.  Tak bardzo bałam się wtedy (do dziś to pamiętam) że Mama mnie już puści a Dziadek mnie nie będzie trzymał mocno i wpadnę między pociąg a peron wprost pod koła, że dotąd zawsze trochę boję się wsiadać do pociągu starego typu. Jechało się oczywiście pociągiem, strasznie powolnym, z twardymi, drewnianymi ławkami z listewek przypominających boazerię. Pociąg ciągnęła lokomotywa więc co jakiś czas dolewano do niej wody co powodowało przerwy w podróży. Po dojechaniu do jakiejś granicy między województwami , albo terenem między dyrekcjami PKP (tego dokładnie nie wiem) zmieniano lokomotywę. Dziadkowie siedzieli "półgębkiem" a ja na podłożonym kocyku z małą poduszeczką wyciągnięta za nimi spałam. Nasza suczka, Karusia, która przeżyła wojnę i Powstanie Warszawskie i tułaczkę powojenną spała sobie spokojnie pod ławką. Zawsze mieliśmy psa, czasem psa i kota, teraz mam kotkę. 
     Pociąg z Warszawy dojeżdżał do Gdyni. Tam była przesiadka do jeszcze starszego pociągu, chyba przedwojennego i tym pociągiem jechało się do Władysławowa. Kiedyś z Gdyni zamiast zwykłego pociągu podstawiono wagony towarowe ale nie wiem dlaczego. Pamiętam tylko jak jechaliśmy towarowym pociągiem do Władysławowa. Stamtąd do Karwi jechało się autobusem PKS, po brukowanej a częściowo bitej (czyli ubitej ziemnej drodze) szosie. Było pełno wertepów, okropnie trzęsło o śmierdziało spalinami a środków na chorobę lokomocyjną wtedy w Polsce nie było. Wobec tego autobus zatrzymywany rozpaczliwym krzykiem dziecka albo jego opiekunów musiał się co pewien czas zatrzymać żeby delikwent mógł wyjść na chwile na świeże powietrze. 
     Wreszcie PKS zatrzymywał się tuż przy wjeździe do Karwi, koło ogrodzonego drewnianym płotkiem krzyża zawsze obstawionego przez Kaszubki kwiatami i letnicy wysypywali się na pobocze. A tam sielanka. Po pierwsze samochody przejeżdżały tylko na jakiś czas, naprawdę rzadko. Raz na kilka dni albo raz na kilka tygodni. Szczególnie samochody prywatne bo poza jakimiś  ministrami czy innymi osobami na bardzo wysokim szczeblu ludzie prywatni nie posiadali samochodów. Taksówek też było niewiele i to raczej w dużych miastach. Dlatego może na wsiach i w małych miasteczkach w tamtych czasach na każdy jadący samochód mówiono :"taksówka". Tak było w latach pięćdziesiątych w Polsce. 
     Karwia przed wojną byłą znaną nadmorską miejscowością wczasową, gdzie wakacje spędzali głównie letnicy z Warszawy. Mama dostałą adres do Karwi od rodziców swojej szkolnej koleżanki, którzy bywali tam przed wojną.  Bywała w niej przed wojną także żydowska inteligencja. Pamiętam, że po wojnie w Karwi też bywało wiele bardzo znanych aktorów, muzyków, lekarzy, pisarzy. Nazwisk ich już nie pamiętam bo byłam wtedy małą, ale pamiętam Jana Brzechwę , Aleksandra Bardiniego, pierwszą żonę Pana Jeremiego Przybory i jej córkę (mówiono o nich Przyborzyna z córką).... Pani Przyborzyna miała charakterystyczne bardzo czarne farbowane włosy, spięte na karku w duży węzeł. 
     Nie wszystko z tych pierwszych wakacji pamiętam dokładnie bo miałam wtedy dwa lata, ale jeździłam później do Karwi co roku przez wiele lat. Dotąd pamiętam zapach Karwi kiedy wychodziło się z tego śmierdzącego spalinami autobusu PKS. Ryczenie krów w oborach , szum i zapach morza bo wystarczyło przejść przez wąski pas lasy i wydmy, żeby znaleźć się na plaży. Do Karwi przyjeżdżaliśmy  w tygodniu poprzedzającym Świętego Jana. Karwia była zbudowana na okręgu. W środku stały chałupy, wokół nich brukowana ulica i po drugiej stronie pas domów. Krowy wypasano "zbiorowo" na torfowych łąkach,  znajdujących się między Karwią a Karwińskimi Błotami. Na
Świętego Jana krowy wracały z pastwiska z małymi wiankami uplecionymi przeważnie z koniczyny, przybranymi wstążkami z krepiny. Całe stado było przepędzane kilka razy wokół wsi, a następnie krowy rozprowadzano do obór. Te krowy z wiankami i powiewającymi krepinowymi wstążkami wyglądały bardzo malowniczo. 
    Później, kiedy byłam starsza, ciągle plątałam się za moim o dziesięć lat starszym bratem ciotecznym, Krzyśkiem i jego kolegami (oboje byliśmy jedynakami a nasze mamy rodzonymi siostrami). Brat czasem zabierał mnie na ramę roweru  szalał ze mną po leśnych ścieżkach nadmorskiego lasu. Bardzo to lubiłam. 
     Dla dzisiejszej młodzieży, a nawet dla moich synów, którzy są już dorosłymi mężczyznami jest to nie do uwierzenia ale w tamtych czasach nie było żadnych dobrych czekolad, ciastek, paluszków, chipsów, napojów, lodów... Dżemy robiło się w domu, ciasta i ciasteczka też. Można było ewentualnie w budce spożywczej kupić marmoladę owocową, robioną prawdopodobnie z buraków cukrowych, słodzoną i farbowaną sokiem z buraków czerwonych.... Raz na jakiś czas przyjeżdżał do Karwi w sezonie wakacyjnym lodziarz z bańką taką, w jakich wożono mleko i sprzedawał lody nakładając je łyżką do zupy. 
     Nie wspomnę, że o czymś takim jak guma do żucia nawet mowy nie było.... Ale mój brat miał kolegów a jego koledzy mieli rodziny, które często po wojnie zostały na zachodzie z obawy przed represjami stalinowskimi, a rodziny przysyłały paczki. Zresztą wszystkie lepsze rzeczy i cukierki i czekolady i ubrania dostawało się w paczkach z zachodu, jeśli ktoś miał szczęście i kogoś kto mu paczki przysyłał. Tak więc koledzy mojego brata Krzyśka dostawali owocową gumę do żucia (cztery różnokolorowe "poduszeczki" w paczuszce. Miałam fory bo koledzy mojego brata mnie lubili. Taki kawałek gumy do żucia brał do buzi najpierw jej właściciel, na "trzy gryzy", potem ja, młodsza siostra a później wszyscy koledzy po kolei ilu ich tam w dany momencie razem było.... Jakoś nikt od tego nie umarł ani nawet nie zachorował!!!!!    
     Wtedy niedaleko, w Dębkach, na specjalnie wykopanym kanale porośniętym trzciną, stała łódź pościgowa WOPu a plaża wieczorem była bronowana, bo nasze władze miały świra na tym punkcie, że ktoś morzem będzie uciekał do Szwecji Wobec tego nawet zachód słońca trzeba było oglądać z wydm bo na plaże wejść po zabronowaniu już nie było można . Jednak mój ukochany dziadek (muzyk wiolonczelista) miał w nosie takie zakazy i zszedł na plażę obejrzeć zachodzące słońce. Pamiętam jak WOPiści biegali po całej wsi szukając tego, kto śmiał wejść na zabronowaną plażę..... Dziadek się nie przyznał. Było śmiesznie. Nooooo może dla mnie bardziej niż dla dorosłych. Oczywiście nauczona w domu "trzymałam język za zębami" i nie pytana nie odzywałam się... 
     Żołnierze WOP byli jednak bardzo pomocni i ściśle współpracowali z mieszkańcami wsi i letnikami.  Wodociągu nie było a woda w studniach nie nadawała się nawet do prania bo była bardzo żelazista , miała kolor brązowy i śmierdziała. Myślę, że miało to związek w torfowymi bagnistymi łąkami które były wokół całej Karwi.  Można było się w niej najwyżej myć, ale o piciu herbaty z tej wody czy ugotowaniu zupy nie było mowy. Woda morska też nie nadawała się do picia bo słona.  Do wsi przywożono do picia wodę  w bańkach ze źródełka z odległego lasu do którego trzeba było dojść przez łąki. Żołnierze jeździli po wodę do tego źródełka beczkowozem, zaprzężonym w konie w pewne określone dni. Wszyscy wiedzieli kiedy, zresztą było słychać jak wracają bo wieś była wybrukowana. Każdy wychodził z domu z wiadrem i paczka 10 sztuk popularnych wówczas papierosów "Sporty". Co chwila beczkowóz zatrzymywał się i nalewali do wiader źródlaną wodę. Paczka papierosów to jedno wiadro wody. Ciekawa jestem co dowozili do koszar....
     Mogłabym o wakacjach w Karwi chyba książkę napisać!  Może kiedyś....
    Dodam tylko jeszcze, że od Karwi pokochałam Aleksandra Bardiniego który bardzo jak się dziś mówi integrował kilkunastolatków organizując bale przebierańców (chodzili wtedy poprzebierani wokół wioski)....  Aleksander Bardini był wspaniały!!!!! Nie było przecież żadnych innych rozrywek podczas wakacji oprócz kąpieli w morzu, opalaniu się, chodzenia na grzyby, czytania książek. Telewizji jeszcze nie było, żadnego internetu, komputerów, tabletów . Acha przepraszam, zapomniałam, było jeszcze kino objazdowe (takie jak w polskim serialu "Dom").  Na najwyższym bo dwupiętrowym domu we wsi gdzie mieściła się poczta a obok był pusty plac rozwieszano na ścianie zamiast ekranu białą płachtę i puszczano wieczorem, jak się ściemniło filmy. W wiosze pod sklepem i w różnych widocznych miejscach rozklejano afisze z adnotacją : PRZYJŚĆ Z WŁASNYM SIEDZENIEM. Wobec tego wieczorem, po kolacji cała wioska, miejscowi i letnicy wędrowali z własnymi krzesłami i kocami (żeby się  nimi okryć gdyby było chłodno) . Czasem padał deszcz, ale kiedyś film był taki ciekawy że kończyliśmy go oglądać w strugach deszczu. Tak. Chodziłam na te seanse jako sześciolatka, bo to starsi decydowali co mogę oglądać, a czego nie. 
     Kilka lat temu zrobiłam sobie podróż sentymentalną do Karwi. Niestety to już nie jest ta sam Karwia , a właściwie ta sama ale nie taka sama Karwia. Smutno. Postęp i nowoczesność nie zawsze powodują zmiany na lepsze chociaż pewnie ludziom żyje się tam wygodniej...
    

     
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz